Zrobiło
się bardzo ciepło i zachciało nam się jakiejś konkretniejszej górskiej wyprawy.
Zaatakowaliśmy Le Grammont (2172 m) w Alpach Szwajcarskich, w składzie my w komplecie oraz Tadek i Maciek, koledzy Szymona.
To
był bardzo wyczerpujący dzień - chyba nasza największa górska wyprawa z Jankiem. Łącznie 14 kilometrów, w tym 1200 metrów przewyższenia do pokonania! Cały dzień na szlaku, cudowne widoki, mega
wysiłek, jeszcze większa satysfakcja i duma z naszych małych Jasiowych nóżek,
które zawędrowały tak wysoko! Nie raz trzeba było zastosować technikę
marchewki, ale udało się zdobyć szczyt.
Wycieczka była bardzo przyjemna i ciekawa. Trasa urozmaicona jeziorkiem, przy
którym skonsumowaliśmy kanapejdy, budzącą się do życia po zimie florą, czy też
wygrzewającą się na słońcu zwierzyną, w tym całą wielką rodziną kozic górskich.
Kolejny
raz jednak przeliczyliśmy się w kwestii śniegu, zakładając że w maju na
szczycie już go raczej nie będzie. Nauczona doświadczeniem zdobytym na
wiosennej wyprawie do Sixt Fer a Cheval, wzięłam jednak Jankowi calutki komplet
suchych ubrań, ale i to okazało się niewystarczające. Wejście na szczyt było
bardzo ośnieżone i to już około 300 metrów poniżej, także na samej górze trzeba było Janka natychmiast przebrać.
Żeby schodząc nie zmoczył dodatkowego zestawu ubrałam mu – uwaga – moje krótkie
spodenki oraz przewiązałam je sznurkiem z drugich spodenek (łącznie z nimi, bo sznurka nie dało się wyciągnąć). Janek wyglądał trochę jak spadochroniarz, ale dzięki dodatkowym spodenkom pupa przy zjeździe była
trochę chroniona, a on tym sposobem po przejściu ośnieżonej części miał dalej
cały zestaw suchych ubrań do dyspozycji. No dobra, Szymon mu jeszcze musiał oddać swoje jedyne skarpety ;).
Następnego
dnia po wyprawie ja miałam problemy ze swobodnym poruszaniem się, a Janek który
teoretycznie zrobił jakieś dwa razy więcej kroków, grał pół dnia w nogę!